Magazyn koscian.net

2005-01-05 08:50:26

WYPĘDZONY PRZEZ NIEMCÓW

Kazimierz Gabryel - Moje wspomnienia z wysiedlenia (1939-1945)

W 1939 r., kiedy rozpoczynała się wojna, miałem trochę ponad 5 lat; urodziłem się 23 lutego 1934 r. w Śmiglu, ale jeszcze w 1934 r. ojciec kupił piekarnię w Wielichowie, w powiecie kościańskim i tam też zamieszkaliśmy.

Jestem winien Czytelnikom moich wspomnień pewne wyjaśnienie. Otóż w czasie wysiedlania nas z Wielichowa, moja rodzina nosiła inne nazwisko. Nazywaliśmy się nie Gabryel, lecz Gabryelski. To „ski” mój ojciec dopisał sobie po I wojnie światowej i tak nazywaliśmy się do jesieni 1949 r. W tym roku ojca siostra - Wiktoria Hantke ze Śmigla - przepisywała na siebie nieruchomość otrzymaną w spadku po moich dziadkach przy ulicy Kilińskiego. Wtedy właśnie sąd przywrócił wcześniejsze, poprawne brzmienie naszego nazwiska. Pamiętam, jak pierwsi niemieccy żołnierze wjeżdżali na motocyklach do Wielichowa - nie było nawet najmniejszego oporu. Mój ojciec i jego rówieśnicy zbierali się u księdza, który najpewniej miał rację, gdy twierdził, że nie wolno niczego robić w obronie, „bo jesteśmy bezbronni”.

Taki był dla mnie początek tej II wojny światowej. 1 września 1939 r. moja rodzina składała się z rodziców i nas, pięciorga dzieci. Najstarszy brat miał 11 lat, starsza siostra - 9 lat, młodsza - 7 lat, ja - 5 lat, a najmłodszy brat - 3 lata. 29 stycznia 1940 r. urodziła się Gertruda.
7 lub 8 marca 1940 r. pod wieczór przyszło do nas dwóch niemieckich żandarmów z rozkazem, że mamy się pakować i opuścić dom. „Jesteście wysiedlani” - krzyczeli. Mieliśmy na tę noc przeprowadzić się do szkoły na zgrupowanie wysiedlanych. Mama i ojciec zaczęli tłumaczyć (oczywiście w języku niemieckim, który bardzo dobrze znali), że ich małe pięciotygodniowe (Gertruda) dziecko tego nie przeżyje. Po długiej rozmowie żandarmi dali się przekonać. Powiedzieli, że zameldują o wszystkim komendantowi i jeżeli dziś nie wrócą, to nas nie wysiedlą.

O, jakże łatwowierni okazali się moi rodzice! Ojciec poszedł do piekarni, żeby przygotować ciasto na chleb i bułki. Mama była bardzo zmęczona tymi przeżyciami i położyła się spać. My, dzieci, również zasnęłyśmy. W nocy ojciec jak zwykle musiał wstać i rozpocząć swoją pracę, by rano świeże pieczywo było już w sklepie, gotowe do sprzedaży, którą zajmowała się mama.
Szkoda, że rodzice po najściu przez żandarmów niczego na wszelki wypadek nie spakowali. Niestety, nie uczynili tego. Tymczasem, około siódmej rano, kiedy mama była już za sklepową ladą, a ojciec pracował w piekarni, do sklepu weszli ci sami żandarmi i dali nam 10 minut na opuszczenie domu. Wszystkie dzieci były jeszcze w łóżkach. Zaczęły się krzyki. Najgłośniejszy, jak mi się wydaje, byłem ja. Krzyczałem: „Mamo, dokąd my pójdziemy? Co będziemy robić? Co będziemy jeść?”
Niemiec podszedł do mnie i powiedział: „Nie martw się, będziecie mieli co jeść i co robić!” Poszedł do gabloty w naszym sklepie i przyniósł mi ciastka, które rzuciłem mu pod nogi. Mama płakała i karmiła piersią najmłodszą siostrę. Na całe szczęście przyszła sąsiadka z drugiej strony ulicy, p. Kamińska, która zaczęła nas ubierać i pakować. Zapakowała chyba dwie lub trzy pierzyny, pościel, trochę ubrań, a Niemcy stale nas popędzali. Cały bagaż załadowaliśmy na mały, czterokołowy wózek, który ciągnął brat z siostrami i tak rodzina pod eskortą Niemców trafiła do szkoły. 

Tam czekały już wozy konne załadowane wysiedlanymi - było ich kilkanaście. Mamie i nam dzieciom kazano wsiąść chyba na trzeci wóz z przodu, a ojciec i najstarszy brat Edmund siedzieli za nami, chyba w szóstym wozie. Cała ta kolumna wyruszyła z Wielichowa do Kościana - ponad 30 km, w ten mroźny, marcowy poranek. Kiedy dojeżdżaliśmy do wsi Czacz, oddalonej od Kościana o 13 km, zauważyłem dziwne zachowanie mojej mamy - była bardzo zdenerwowana. Ojciec miał w Czaczu kolegę i umówili się z mamą jeszcze przed wyjazdem z Wielichowa, że jeżeli w Czaczu kolega zauważy go, to mama zrzuci mu z wozu najmłodszą córkę - Gertrudę, którą ten kolega zawiezie do ojca matki, mojej babci do Śmigla. Ojciec zobaczył znajomego (może kuzyna?) i prosił, żeby biegł do trzeciego wozu, bo tam jest żona, która zrzuci mu dziecko i żeby zawiózł je do Śmigla do babci Marianny Gabryel na ulicę Kilińskiego 1. Tak też się stało. Ze łzami w oczach mama rzuciła córkę, moją siostrę, na jego ręce. To było jedyne wyjście, aby uratować jej życie. Powinienem wspomnieć, że kolega ojca biegł za kolumną wozów w drewniakach około kilometra - gdy odbierał dziecko, był wykończony.

W Kościanie na dworcu czekał na nas pociąg, był - oczywiście bydlęcy. W tych nieludzkich warunkach - bez wody, toalety, ogrzewania i dostatecznie ilości świeżego powietrza - wieziono nas przez kilkanaście godzin do Łodzi. Pamiętam dobrze, jak podczas podróży męczyła się mama; co pewien czas ściągała sobie mleko z piersi, aby nie zachorować.

W Łodzi Czerwony Krzyż wydał nam po filiżance kakao i po bułce. Na dworcu zaginęła moja siostra najstarsza - Helena. Szukaliśmy jej parę godzin. Z Łodzi zawieziono nas do Kazimierzy Wielkiej, gdzie na wysiedlonych czekały wozy konne. Nas zabrał przyznany nam wóz pana Gruszki ze wsi Kamienna koło Wiślicy nad Nidą.
Pan Gruszka wprowadził nas do swojej kuchni. Cały dom składał się z korytarza i kuchni gospodarzy, z której było przejście do ich pokoju. Z korytarza było wejście do komory (pomieszczenia gospodarczego). W komorze znajdowały się żarna, na których można było zmielić zboże na mąkę i upiec chleb (co było zabronione przez Niemców). Następne drzwi z korytarza prowadziły do naszego pomieszczenia.

Pomieszczenie przeznaczone dla nas miało 12-14 metrów kwadratowych, i tu też znajdował się piec do wypieku chleba, z którego korzystała znaczna część ludności wsi. W całym domu nie było podłogi, a tylko ubita ziemia - klepisko. W naszym pomieszczeniu nie było żadnego mebla - ani stołu, ani krzesła, ani łóżka, a tylko gołe ściany i to klepisko udające podłogę. Ojciec kupił od pana Gruszki kilka snopków słomy. Rozłożyliśmy słomę na ziemi i tak przez kilka nocy spaliśmy. Słoma roznosiła się po pokoju, nie było mowy o utrzymaniu porządku. Po kilku dniach ojciec kupił deski i ogrodził nasze legowisko, robiąc przejścia między „łóżkami”.

Aby zapewnić rodzinie utrzymanie, ojciec kupił prosiaka, zbił dla niego klatkę i wstawił ją do naszego „pokoju”, bo na dworze był duży mróz. Po pewnym czasie ojciec otrzymał pracę w majątku rolnym państwa Grabkowskich. Pracował tam jako stróż i otrzymywał 2 (słownie: dwa) kilogramy zboża za przepracowaną noc. Ponadto, jako że był piekarzem, w każdy czwartek dla „dworu” wypiekał chleb. Zbliżały się święta Wielkiej Nocy. Należy przyznać, że ludność wsi Kamienna była bardzo gościnna. Na początku mieliśmy dużo do jedzenia. Oprócz wypieków było też dużo jaj, masła i innej żywności.

W święta niespodziewanie odwiedziła nas pani Grabkowska - dziedziczka z Pałacu. Była bardzo zaskoczona, gdy zobaczyła, w jakich warunkach żyjemy, w dodatku z prosiakiem w klatce. Na tym się skończyło. Było coraz cieplej. Ojciec postanowił prosiaka wynieść z „pokoju” i postawić jego klatkę na powietrzu. W naszym pokoju od tamtej pory powietrze zrobiło się zdrowsze i przyjemniejsze. Ojciec w nocy pracował, a w dzień musiał odpoczywać i spał. Ja kiedy tylko mogłem, chodziłem i oglądałem naszą wieś i oczywiście dworek i jego otoczenie.

Z nadchodzącą wiosną wszystko zaczęło się budzić do życia. Dworek położony był nad stawem, wokół było dużo zieleni. Były tam trzy ogrody: jeden warzywny i dwa owocowe oraz pasieka. Pszczołami bardzo interesował się mój ojciec, który z właścicielem domówił się i za pewną opłatą podjął się ich opieki. Właścicielem pasieki (i młyna) był pan Kopee, który mieszkał parę kilometrów od Kamiennej.
Latem, po skoszeniu, zebraniu i zwiezieniu zboża, razem z innymi dziećmi ze wsi chodziłem boso na ściernisko zbierać pozostawione kłosy zbóż dla pana dziedzica. Prawie w każde południe chodziłem do stajni, w której dostawaliśmy konie, aby na nich pojechać do stawu, gdzie mogły się napić wody.
Tak mijały tygodnie i miesiące. 8 marca 1941 r. mama urodziła córkę Janinę. Janka miała szczęście bowiem na czas porodu, państwo dziedzice oddali do dyspozycji mamy pokój w Pałacu. Oni też - państwo Ludwika i Adam Grabkowscy - byli rodzicami chrzestnymi Janki.

Rok 1941 był bardzo trudny. Na tym właśnie terenie bardzo słabo obrodziły zboża. Były niskie zbiory. Nasza rodzinka i stali mieszkańcy wsi żyli w strasznej biedzie. Ja i moje rodzeństwo chodziliśmy po wsi i żebraliśmy o chleb; nie zawsze się udawało zdobyć choćby kawałek. Któregoś wieczora - w czwartek, gdy ojciec wypiekał chleb na „dworze”, a moje rodzeństwo, głodne spało - do późnej nocy czekałem na powrót ojca. Mama siedziała przy lampie naftowej i cerowała nasze ubrania. Wiedziała, że czekam aż ojciec przyniesie nam chleb upieczony we „dworze”. Pamiętam, jak mama powiedziała mi wtedy ze łzami w oczach: „Kaziu, połóż się i śpij, jak tata przyniesie chleb, to cię obudzę i będziesz mógł kawałek zjeść”. Usłuchałem mamę. W tym miejscu chcę zaznaczyć, że w jednym łóżku spało nas czworo dzieci; siostry spały w „głowach” a ja i młodszy brat Stefan w „nogach”. Sąsiad pana Gruszki, widząc naszą biedę, pozwolił nam - dzieciom - na założenie hodowli królików na strychu jego obory. Byliśmy wszyscy zadowoleni, bo co pewien czas królik trafiał do garnka, było co jeść, a jednocześnie można było sprzedać skórki.

Zbliżał się nowy rok szkolny 1941/1942. Mama zapisała siostrę Marylę i mnie do pierwszej klasy szkoły powszechnej w Kocinie - wsi oddalonej od nas o 2-3 km. W Generalnej Guberni polskie dzieci w szkołach uczyły się w języku polskim. Starsza siostra Maryla chodziła ze mną do jednej klasy, bowiem wojna uniemożliwiła jej rozpoczęcie nauki wcześniej.
Po pierwszej lekcji w szkole nauczyciel powiedział nam „Pause”, ja zrozumiałem „nach Hause”, zabrałem zeszyt i ołówek i poszedłem do domu - śmiechu było co nie miara.

W 1941 r. w Śmiglu zmarła moja babcia, która opiekowała się siostrą Gertrudą. Zaczęły się kłopoty. Siostra miała 1,5 roku i była przewożona od jednej do drugiej rodziny. Wśród tych rodzin, które opiekowały się siostrą była między innymi siostra mamy Jadwiga w Puszczykowie w gminie Kamieniec, siostra ojca Wiktoria Hantke w Śmiglu, bratowa ojca - ciocia Władzia w Śmiglu. Dziecko było całkowicie zdezorientowane, co się wokół niego dzieje. No ale to przecież była wojna i utrzymanie każdej osoby kosztowało i to też było ważne.
Mama bardzo to przeżywała. Rozpoczęła starania o wyjazd z Generalnej Guberni do Śmigla, by zabrać własne dziecko do swojej rodziny. Próba wyjazdu nie powiodła się. W 1942 r. mama i jej znajoma, pani Kaletka, która również jechała po swojego syna, otrzymały pozwolenie na przejazd w rodzinne strony. Po kilku dniach mama z Gertrudą wróciły do Kamiennej i od tej pory rodzina była w komplecie. Komplet w pomieszczeniu o powierzchni - jak już wspominałem - 12-14 metrów kwadratowych - siedmioro dzieci i rodzice, razem dziewięcioro osób! Było niewyobrażalnie ciasno! (A może pani Erika Steinbach powie, że jak na wysiedlonych Polaków to w sam raz?).

Latem 1943 r. zachorował mój młodszy brat Stefan. Niemiecki lekarz wojskowy stwierdził, że to groźna zakaźna choroba - szkarlatyna. Nie omieszkał przy tym dodać, że z naszego „mieszkania” będzie wynoszony trup po trupie. Rodzice postanowili zrobić wszystko, aby nas uratować. Stefan, ze swoim łóżkiem został odgrodzony od reszty dzieci szafą i parawanem. Do jego posłania mogła się zbliżać tylko mama. Zakładała wtedy specjalny fartuch, a jak wychodziła, dokładnie myła ręce. Stefan miał spuchnięte wszystkie przeguby rąk i nóg i w ogóle nie słyszał. Mama ogromnym wysiłkiem doprowadziła do jego wyleczenia i potrafiła uchronić resztę z nas przed chorobą. Z naszego „mieszkania” nie wyniesiono żadnego trupa.

Dwór państwa Grabkowskich był przez cały czas odwiedzany przez ich znajomych i krewnych, głównie z Krakowa. Przebywali tam księża, lekarze i inne osobistości. Bywał tam dość często ksiądz Moskała, byłem też (jako ministrant) świadkiem przyjazdu do Kamiennej biskupa Kaczmarka z Kielc. Do I Komunii św. przygotowywał mnie ksiądz Gurgacz z Krakowa. Razem ze mną do I Komunii św. przystępował Ryszard Sikora, przybrany syn gospodyni z Pałacu i jakaś dziewczyna; tylko nas troje.

Pamiątką z Kamiennej są blizny. Pierwszą „zarobiłem” na brodzie. Pewien rolnik przyjechał do wodopoju na koniu, prowadząc za sobą źrebaka. Źrebak bardzo mi się spodobał, podszedłem do niego i złapałem za ogon. Źrebak kopnął mnie w brodę, polała się krew, a blizna pozostała do dziś. Drugą bliznę mam na policzku. Pewnego dnia, w zimie 1943 r., szedłem z kolegami i koleżankami do szkoły. Po drodze mijaliśmy skute lodem rozlewiska. Jak to dzieciaki, zaczęliśmy się ślizgać, ja upadłem policzkiem na lód, znowu polała się krew, a pamiątkową bliznę mam na policzku do dziś. Trzecią bliznę mam na czole - to z kolei pamiątka po zabawie z kolegą, Ryśkiem, który niechcący uderzył mnie dnem butelki od oranżady w czoło.

Latem 1944 r. do Kamiennej przyjechał oddział niemieckich żołnierzy. Było ich kilkudziesięciu. W pobliżu naszego domu uruchomili kuchnię polową, ziemniaki na potrzeby ich kuchni obierała moja siostra Helena. Na jakiś czas front wschodni zatrzymał się i wieczorem z naszej wsi można było oglądać łuny ognia, które wybuchały na linii walk. Z żołnierzami żyliśmy w zgodzie. Bardzo często, gdy zostawało im coś z obiadu, oddawali nam.

Pewnego razu żołnierze przyprowadzili do zabicia byczka, który ważył około 200 kg. Zabijali go około 400 m. od naszego domu. Byłem tam. Żołnierze, nie wiem dlaczego, polubili mnie. Gdy po zabiciu byczka ściągnęli z niego skórę i wypatroszyli, zapytali mnie, czy chcę wątrobę i płuca? Przytaknąłem. Żołnierze przy okazji zrobili sobie widowisko. Całe osierdzie (wątrobę, płuca, przełyk i ozór) przełożyli mi przez ramię, trzymałem za ozór, reszta była na moich plecach. Miałem krótkie spodnie i jakąś koszulkę, to osierdzie było ciepłe, ociekało krwią, i ja ociekałem krwią, ale osierdzie zaniosłem do domu, z czego mama była bardzo zadowolona. Umyłem się - wykąpałem i przebrałem - no i znowu z zaciekawieniem poszedłem zobaczyć, jak sobie radzą dalej z rozbieraniem byczka.

W sierpniu ślub brała siostra żony pana Gruszki, Józefa. Wesele odbyło się w naszym domu. Miejscowy obyczaj nakazywał wówczas zapraszać na wesele gości osobiście przez młodych. Chodzili do zaproszonych gości z koszykiem, do którego wkładano dary w postaci jedzenia na weselne przyjęcie. Na przyjęcie weselne zaproszeni goście musieli przynieść dla siebie talerz, kieliszek, kubek, sztućce - reszta należała już do gospodarzy przyjęcia. Po ślubie Józki w domu zrobiło się jeszcze ciaśniej. W tym czasie zmarła w Kamiennej stara pani i zostawiła po sobie mały, jednoosobowy domek, a raczej gliniankę o powierzchni około 15-18 metrów kwadratowych. Glinianka była oddalona od nas o około 400 m. Sołtys dał ustny nakaz, abyśmy się tam przeprowadzili. Tak też się stało. Mieliśmy własny domek z małą kuchnią w sieni.

Powinienem wspomnieć, że w Pałacu znajdowała się kaplica, w której ministrantem byłem między innymi ja i mój starszy brat Edmund. W styczniu 1945 r. znad Wisły ruszyła ofensywa wojsk radzieckich, i zaczęło się robić bardzo „gorąco”. Już 18 stycznia 1945 r. wokół naszej niedużej wsi można było zobaczyć czołgających się po śniegu, w białych kombinezonach, radzieckich żołnierzy.

Wszyscy mieszkańcy wsi - o ile sobie dobrze przypominam - chowali się w piwnicach. Nasza rodzina schroniła się w piwnicy u gospodarza naprzeciwko naszej glinianki. Piwnica była duża i znajdowała się w podwórku. Wokół słychać było strzały nie tylko z karabinów, ale również armatnie. W pewnym momencie nastąpił w pobliżu duży wybuch. Przez otwór - wywietrznik w drzwiach piwnicy - zauważyliśmy, że pocisk armatni trafił w dach stodoły naprzeciw  naszej piwnicy. Na szczęście nie wybuchł, a tylko uszkodził dach stodoły. Walka między żołnierzami radzieckimi i niemieckimi trwała do późnej nocy. Toczyła się w odległości około 150 m od naszej piwnicy. W tamtych gospodarstwach niemieccy żołnierze byli w mieszkaniu, natomiast Rosjanie w stodole. Po północy odgłosy walk ucichły na kilkanaście minut. Wtedy przyjechały samochody niemieckie, które przy światłach reflektorów zbierały swoich zabitych i rannych. Dobrze, że nie trafili na naszą piwnicę, bo pewnie dobrze by się to dla nas nie skończyło.

Rano był już spokój. Wyszliśmy z piwnicy i wróciliśmy do mieszkania, by coś zjeść. Na pobojowisku zostało jeszcze około 20 ciał zabitych żołnierzy radzieckich. Ciekawskie dzieci rozeszły się po okolicy. Ja miałem znowu „szczęście”. W pobliżu naszej glinianki przepływał strumyk, śluzą wypuszczono wodę ze stawu. Przy tym strumyku znalazłem jajowaty przedmiot, podniosłem i schowałem go do kieszeni kurtki. Po pewnym czasie wróciłem do domu. W domu był ojciec, starszy brat i rodzeństwo. Chciałem się pochwalić znaleziskiem. Kiedy wyjąłem to znalezisko z kieszeni, ojciec poderwał się z taboretu i powiedział do brata starszego brata, Edmunda: „Zabieraj to i natychmiast wynieś z domu”. Edek zabrał, wyszedł z domu, a po chwili usłyszeliśmy silny wybuch! Okazało się, że przyniosłem do domu granat, który na domiar złego miał do połowy wyciągniętą zawleczkę. Był bardzo niebezpieczny, gdybym wyciągnął zawleczkę do końca, na pewno nie pisałbym tych wspomnień, a moja rodzina byłaby przynajmniej okaleczona, jeśli w ogóle by przeżyła.

Całymi godzinami na drogach widać było kolumny wozów konnych, którymi jechali radzieccy żołnierze. Mama prosiła siostrę Helenę, żeby poszła po ziemniaki na obiad do naszej piwnicy u pana Gruszki. Hela poprosiła, abym jej towarzyszył. Gdy podchodziliśmy do piwnicy, zauważyłem, że leży wojskowa menażka. Chciałem ją zabrać, podbiegłem, ale nie wziąłem jej, bo obok menażki leżał jej właściciel - zabity Niemiec, którego zwłok koledzy nie zdążyli w nocy zabrać.

W lutym 1945 r. ojciec zdecydował, że razem z bratem Edmundem pojadą zobaczyć, co się dzieje w naszym domu w Wielichowie, skąd nas wysiedlono. Po kilku dniach wrócili do Kamiennej. Przejechali pociągiem połowę drogi i zawrócili. Ojciec był przerażony. Pociągi były wręcz oklejone podróżnymi. Ludzie jechali na dachach, trzymając się, czego się dało. Ojciec nie chciał ryzykować życia własnego i syna.

W pałacu była również „rewolucja”. Wysiedleni - wręcz wypędzeni - zostali właściciele, państwo Grabkowscy. Ich ziemię i dobra podzielili między siebie byli pracownicy dworscy. W kwietniu nasza rodzina wyruszyła do Wielichowa i szczęśliwie dotarła na miejsce. Oczywiście dom nasz był pusty. Ukradziono meble i urządzenia w piekarni. Zaczynaliśmy wszystko od początku, ale już we własnym domu.
Kazimierz Gabryel
Grudzień 2004

GK nr 1/2005
Już głosowałeś!

Komentarze (0)

STOP HEJTOWI - PAMIĘTAJ - NIE JESTEŚ ANONIMOWY!
Jeśli zamierzasz kogoś bezpodstawnie pomówić, wiedz, że osobie pokrzywdzonej przysługuje prawo zgłoszenia tego faktu policji, której portal jest zobligowany wydać numer ip Twojego komputera: 3.145.66.241

Internauci piszący komentarze ponoszą za nie pełną odpowiedzialność karną i cywilną. Redakcja zastrzega sobie prawo do ingerowania w treść komentarzy lub ich całkowitego usuwania jeżeli: nie dotyczą one artykułu, są sprzeczne z zasadami współżycia społecznego, naruszają normy prawne lub obyczajowe.

Dodaj komentarz
Powrót do strony głównej
×

Dodaj wydarzenie

Wydarzenie zostanie opublikowane po zatwierdzeniu przez moderatora.

Dane do wiadomości redakcji
plik w formacie jpg, max 5 Mb
Zgłoszenie zostało wysłane - zostanie opublikowane po akceptacji administratora.
UWAGA: W przypadku imprez o charakterze komercyjnym zastrzegamy sobie prawo do publikacji po uzgodnieniu ze zgłaszającym opłaty za promowanie danego wydarzenia.