Magazyn koscian.net

2006-01-04 09:21:20

Tacy dwaj i ogólna wesołość

O aktorstwie, zbiegach okoliczności, satyrze, zabijaniu czasu, grze w golfa, rzeźbieniu i fizyce jądrowej z Marianem Opanią i Wiktorem Zborowskim rozmawia Karina Jankowska

- Od kilku lat występujecie panowie jako Super Duo. Jak zaczęło się to wasze wspólne przedsięwzięcie? Znaliście się wcześniej prywatnie?
 Marian Opania: - W sumie znamy się bliżej od 1983 roku, choć oczywiście wcześniej mieliśmy sporadyczne kontakty. Pamiętam nasze pierwsze spotkanie z Wiktorem. To był dla mnie duży wstrząs. Patrząc na niego miałem w oczach to samo co tubylcy z Borneo, wśród których to ja przecież byłem Johnem Waynem. Potem nastąpiła długa przerwa w naszych kontaktach. Ponownie spotkaliśmy się w Teatrze Telewizji, gdzie w bajce dla dzieci ja byłem słoniem, a Wiktor żyrafem…
 Wiktor Zborowski: - …chyba żyrafą.
 M.O.: - Wówczas przekonałem się, że ma poczucie humoru i świetny głos. Potem przystąpiliśmy do prób ,,Hemara’’ w reżyserii Wojtka Młynarskiego. Początkowo w Słowikach Ateneum terminował Piotrek Machalica, ale porwał go własny teatr i zwolniło się miejsce dużego aktora o silnym głosie. Natychmiast pomyślałem o Wiktorze, bo Wojtek by na to nie wpadł…
 W.Z.: - To było śmieszne, bo reżyser siedział bezradny i nie wiedział gdzie znaleźć dużego i dobrze śpiewającego aktora. Gdy Marian mu o mnie powiedział uderzył się w głowę i o mało nie spadł z krzesła, bo przecież codziennie z Wojtkiem grałem spektakl. Okazało się po raz kolejny, że najciemniej jest pod latarnią.
 M.O.: - I okazało się, że Wiktor nawet bardziej pasuje niż poprzednik. Wtedy też zauważyłem, a właściwie śmy, że gdy jesteśmy obaj na scenie, to jest ogólna wesołość na widowni. Nie mogliśmy nie wykorzystać tej sytuacji. Zapytałem Marcina Wolskiego, z którego Sześćdziesiątką w tamtych czasach sporo jeździłem po Polsce, czy nie przyjąć Wiktora. Był bardzo chętny. Najpierw więc dobił do Sześćdziesiątki, a potem powoli zaczęliśmy dopracowywać różne skecze i piosenki. I tak właśnie zaczęło się tworzyć nasze autorskie Super Duo. Jeździmy tak już od trzech lat.
 W.Z.: - Oj więcej, więcej! Żeby nie skłamać, to prawie pięć.
 M.O.: - Ale ten czas leci…
 - To mały jubileusz już za wami.
 W.Z.: - Zaczęliśmy chyba w 1997 czy 1998 roku.
 - W tym czasie zmienił się prezentowany na scenie program?
 M.O.: - Tak, tak. Wchodzą nowe rzeczy, odpadają stare.
 - Macie jakieś sztandarowe punkty programu, bez których występ się nie może obyć?
 M.O.: - Jasne! Pszczółka na finał musi być i nigdy jej nie zmienimy.
 W.Z.: - Ten skecz, to pewnego rodzaju wizytówka. Widzowie by nam nie wybaczyli, gdybyśmy tego nie wykonali.
 M.O.: - A zwiedziliśmy już pół świata z Super Duo, włącznie ze wschodnim i zachodnim wybrzeżem Stanów Zjednoczonych. Spotykamy się z bardzo różną publicznością. Najlepiej gra się w Wielkopolsce, na ziemiach odzyskanych – Wrocławiu, Zielonej Górze, Legnicy, czy na Mazurach. Gorzej idzie nam na wschodniej ścianie.
 W.Z.: - Ale nie! Mieliśmy dobrą publiczność w Sokołowie Podlaskim. Był środek tygodnia, a zagraliśmy dwa spektakle i to przy pełnej widowni. Ludzie fantastycznie reagowali.
 M.O.: - Nie przepadamy grać na tak zwanych firmówkach.
 W.Z.: - Szczególnie w Warszawie, gdzie ludziom się wydaje, że są lepsi. Wiem co mówię, bo sam jestem z Warszawy. (śmiech)
 M.O.: - To chyba też kwestia wyrobienia kulturalnego. W stolicy jest zalew ludzi, którzy chcą zrobić tylko karierę, a wielkiej sztuki nie chwytają.
 W.Z.: - To jest dla nich za trudne.
 - Czyli trzeba edukować publiczność i czekać aż dojrzeje.
 W.Z.: - Niektórzy nigdy nie dojrzeją, ale jeśli dziesięciu procentom się uda, to w zupełności wystarczy.
 - Czy są rzeczy, z których nie żartujecie na scenie?
 M.O.: - Staramy się odchodzić od polityki. Jeśli pojawia się, to śladowo.
 - Wystarczy obejrzeć relację z Sejmu, by stwierdzić, że politycy sami się ośmieszają, więc chyba nie ma potrzeby robić tego jeszcze w kabarecie.
 M.O.: - To prawda, są czasami upiorni. To co wyprawiają, niestety, powoli przestaje być śmieszne. Dla nas satyra jest sposobem na życie. Oczywiście oprócz kabaretu występujemy na deskach teatrów czy w filmie, ale lubimy pogwarzyć sobie z żywym widzem.
 W.Z.: - To daje nam pewnego rodzaju niezależność. Jak to mówią pańska łaska na pstrym koniu jeździ i każdy z nas ma lepsze lub gorsze momenty. Nie wiadomo dlaczego nagle przestają angażować, a tak robimy sobie swoje i nie musimy wisieć u niczyjej klamki. No i mamy szczęście, że publiczność chce na nas przychodzić.
 - Czytałam, że pan panie Marianie zaczął aktorską pracę od telewizji i dopiero później zakochał się w teatrze. Jak było u pana Wiktora Zborowskiego?
 M.O.: - Miałem takie młodociane warunki, więc nie było dla mnie ról w teatrze. Mogłem grać tylko jakichś chłopców, paziów, więc niejako z musu zakochałem się w filmie.
 W.Z.: - Zaczynałem jak każdy w teatrze. A tak naprawdę to teatr i film zdarzyły się równocześnie. Bardzo cenię sobie pracę w filmie, bo to niezwykła sztuka. Gdybym miał wybierać, to wybrałbym film, ale z pewnością tęskniłbym do teatru. Od ośmiu lat nie mam etatu w teatrze, więc mam tę możliwość wyboru propozycji, rozwoju i – co ważne - nie wypalam się. Kiedy idę do teatru widzę jak na dłoni który aktor nie ma siły grać, a który jest głodny grania.
 M.O.: - Wybór między dobrym teatrem, a dobrym filmem jest bardzo trudny.
 - Gdybyście mieli panowie wybrać najważniejszą rolę w karierze teatralną, filmową, telewizyjną…
 M.O.: - Spośród kilkuset ról mógłbym podpisać się może pod dziesięcioma. Zawsze jestem z siebie niezadowolony. W filmie wymieniłbym ,,Człowieka z żelaza’’, ,,Palec boży’’ Antoniego Krauzego, ,,Skok’’ Kazimierza Kutza, trochę ,,Piłkarski poker’’ Janusza Zaorskiego. W teatrze byłby to ,,Kubuś Fatalista’’, ,,Ciemność południa’’, ,,Sztuki’’ Gombrowicza. A w telewizji na pierwszym miejscu bezwzględnie postawiłbym ,,Moskwę  Pietuszki’’. Nie mam tak wiele tych ról – słupów milowych. Oczywiście jestem kojarzony przez widzów z profesorem Zybertem z serialu ,,Na dobre i na złe’’.
 - Skądinąd bardzo sympatyczna jest to postać.
 M.O.: - Nie wybrzydzam. Godziwy serial, to dlaczego w nim nie zagrać. Czasem warto zaistnieć w telewizji, żeby móc się sprzedawać dalej.
 W.Z.: - Ja wychodzę z założenia, że jeżeli raz w roku spotka mnie artystyczna satysfakcja, to już jest bardzo dużo. Nie mogę wymienić wiele kamieni milowych w swojej - w cudzysłowie – karierze. Ukochanymi rolami teatralnymi są: Papkin w ,,Zemście’’, Harry w ,,Się kochamy’’ Murray’a Schisgala, na pewno Kapitan Huck w ,,Piotrusiu Panie’’. W filmie wiadomo Haber w ,,CK Dezerterach’’ i Longinus Podbipięta w ,,Ogniem i mieczem’’. Mam też kilka ulubionych epizodów, choćby ten z ,,Siekierezady’’ Witka Leszczyńskiego. W telewizji fajne miałem role u Janusza Majewskiego, czy Witka Leszczyńskiego.
 - Czym jest dla panów aktorstwo?
 M.O.: - To ciężki kawałek chleba. Wszystkim młodym, którzy chcą iść do szkoły teatralnej zawsze gorąco odradzam. Mojemu synowi Bartkowi też odradzałem, ale się nie udało i teraz po latach przyznał mi rację. Czasem złośliwie go pytam, czy chciałby żeby jego synowie poszli w jego ślady, a on odpowiada broń Boże. Aktor musi mieć predyspozycje, siłę przebicia, zaciekłość w robocie, cierpliwość i umiejętność dobierania sobie ról. Nie wszyscy aktorzy to mają. W tym zawodzie łatwo się wybić, ale trudniej utrzymać na tym samym poziomie.
 W.Z.: - Ja kandydatów do szkoły aktorskiej proszę o wymienienie nazwisk polskich aktorów, których znają. Gdy koło dwudziestego nazwiska się zacinają uświadamiam im, że aktorów w Polsce jest pięć tysięcy, a znanych może z pięćdziesięciu.
 M.O.: - Powiedziałbym, że stu radzi sobie w życiu artystycznym, a reszta bywa, że jest na granicy wegetacji, musi imać się innych zawodów, ma depresje, nałogi.
 W.Z.: - Dlatego w tym zawodzie robi się tylko to, co jest warte tego wysiłku.
 - Gdyby nie aktorstwo, to jaki inny zawód moglibyście panowie wykonywać?
 M.O.: - Mógłbym być historykiem sztuki, polonistą, historykiem, rzeźbiarzem albo fizykiem jądrowym. Uwielbiam historię i rzeźbienie, ale robię to przede wszystkim dla siebie. Chyba, że ktoś mnie bardzo poprosi… Wiktor czeka już długo… Moje rzeźby są sakralne, ale robię też karykatury – Urbana, Mazowieckiego.
 W.Z.: - Ja miałem być zawodowym koszykarzem. Gdyby nie kontuzja, to pewnie dziś byłbym trenerem po AWF-ie. Grałem nawet w reprezentacji. Niestety, kontuzja w maturalnej klasie wszystko przekreśliła i musiałem zaryzykować. Postawiłem na aktorstwo, choć z moimi warunkami nie było łatwo dostać się do szkoły.
 - Udało się za pierwszym razem?
 W.Z.: - Tak. Byłem zaskoczony, ale mój rocznik w ogóle był wysoki. Trzy osoby miały powyżej metra dziewięćdziesięciu, dwóch miało z metr osiemdziesiąt osiem.
 M.O.: - Mnie też udało się za pierwszym razem dostać do szkoły aktorskiej. Jednocześnie składałem podanie na fizykę jądrową, ale wybrałem aktorstwo i dlatego Polska nie ma znakomitego naukowca. (śmiech)
 - W natłoku zajęć i propozycji macie panowie czas na hobby?
 M.O.: - Aktorstwo związane jest z wyrzeczeniami. Bywa, że nie mamy urlopów ani świąt, bo jak się policzy ile ról w tym czasie się odrzuciło, to aż żal. Nasi bliscy nie mają z nami lekko…
 W.Z.: - Każdą wolną chwilę poświęcam na grę w golfa. Wędkarstwo odstawiłem, bo ryb jest tak mało, że to aż bolesne. Ubolewam nad tym. Piszę też limeryki, ale to nie wymaga wiele czasu ani wysiłku, bo to tak żelazna forma literacka, że mając ją osadzoną można sypać z rękawa.
 - Jakie macie panowie marzenia na nowy rok?
 M.O.: - Wybudować dom nad morzem w Dębkach i żeby w tej Polsce wreszcie się unormowało, bo jest niedobrze.
 W.Z.: - Nie zgłaszam żadnych dużych marzeń. Tęsknię za dobrą i piękną rolą w filmie. Z małych marzeń chciałbym zjechać z handicapu dziewiętnaście przynajmniej na piętnaście.
 - Nie gram w golfa, ale to chyba nie jest proste?
 W.Z.: - Trzeba poświęcić dużo czasu na ćwiczenia. Nie uważam się za wybitnie utalentowanego, ale jeśli się to kocha…Golf to inwestycja w życie. Nauczyłem się, że są rzeczy ważne i nieważne. Dzięki grze w golfa mam wyraźną hierarchię. Kiedy Andrzej Strzelecki namawiał mnie na grę nie wyobrażałem sobie, że znajdę na to czas, bo byłem tak zajętym człowiekiem, ale gdy zacząłem się w to bawić tak mnie wciągnęło, że okazało się, iż pewne rzeczy są zupełnie nieistotne. Lepiej pograć w golfa niż zajmować się czymś, co tylko zabija czas.
 - Ile czasu spędza pan na polu golfowym?
 W.Z.: - Ile się da. Teraz jestem w dołku, bo miałem siedem tygodni przerwy i gram gorzej, ale w przyszłym roku podgonię.
***
Wywiad został przeprowadzony w Kościańskim Ośrodku Kultury

GK nr 1/2006

Już głosowałeś!

Komentarze (0)

STOP HEJTOWI - PAMIĘTAJ - NIE JESTEŚ ANONIMOWY!
Jeśli zamierzasz kogoś bezpodstawnie pomówić, wiedz, że osobie pokrzywdzonej przysługuje prawo zgłoszenia tego faktu policji, której portal jest zobligowany wydać numer ip Twojego komputera: 3.17.162.250

Internauci piszący komentarze ponoszą za nie pełną odpowiedzialność karną i cywilną. Redakcja zastrzega sobie prawo do ingerowania w treść komentarzy lub ich całkowitego usuwania jeżeli: nie dotyczą one artykułu, są sprzeczne z zasadami współżycia społecznego, naruszają normy prawne lub obyczajowe.

Dodaj komentarz
Powrót do strony głównej
×

Dodaj wydarzenie

Wydarzenie zostanie opublikowane po zatwierdzeniu przez moderatora.

Dane do wiadomości redakcji
plik w formacie jpg, max 5 Mb
Zgłoszenie zostało wysłane - zostanie opublikowane po akceptacji administratora.
UWAGA: W przypadku imprez o charakterze komercyjnym zastrzegamy sobie prawo do publikacji po uzgodnieniu ze zgłaszającym opłaty za promowanie danego wydarzenia.