Magazyn koscian.net

20 czerwca 2012

Miłość z bagażnikiem, czyli o życiu i rowerach

- Że żonę tu znalazłem, ja się cieszę. Że swoją firmę mam, cieszę się. Że taka ładna przyroda tutaj, mnie się podoba. Bardzo dobre piwo macie, ale żyć tu... trudno – mówi Martin Timmers. Jest Holendrem. Od 4 lat mieszka w Bonikowie pod Kościanem. Rozmawiał z nami o rowach, miłości i życiu

 


Rower na życie
  
 Szeroki wjazd, tablica informująca o firmie, wielki budynek  z szeroką bramą a w nim dziesiątki rowerów. Tuż przed bramą, duży, męski, stylowy, wyposażony w juki...  
  
- Ten dla pani trochę za duży, ale przejechać się warto...- uśmiecha się szczupły mężczyzna.
    
W hangarze po lewej rowerki dla dzieci i rowery dla młodzieży, biurko zastawione używanymi drobiazgami, a na wprost i po prawej stronie rower, na rowerze. Niektóre wiszą wysoko pod sufitem.
   
- Ten był mój – mówi ciepłym głosem  pani Ania wskazując na wiszącą w najlepiej eksponowanym miejscu srebrną Gazellę.  - Jeździłam nim w zeszłym roku. Postanowiliśmy wystawić go, bo i tak na co dzień mogę przecież korzystać z któregokolwiek tutaj – uśmiecha się. Na dłuższe wyprawy ma osobisty, nowoczesny, elektryczny rower. Trzyma go w innym garażu, tuż obok metalowej makiety wymarzonego domu Timmersów. Martin Timmers makietę wykonał sam: parterowy, rozległy, o prostej konstrukcji dachu, z dużą ilością symetrycznych okien. Dom stanąć ma obok hangaru.  Kiedyś... Tymczasem mija makietę  i wyprowadza rower pani Ani.
   
- To jest perełka – uśmiecha się pan Martin. -  Wszystko można tu bardzo łatwo przestawić i rower dopasować do każdego. Wart jest około dziesięciu tysięcy złotych... - kiwa głową.

- Aż strach nim jechać. Toż my za mniej auta kupujemy – zauważam.

- Wiem...  U nas, w Holandii, auta można nie mieć, ale rower ma każdy. Ja tylu luksusowych samochodów co tu, na drodze w Bonikowie, w swoim mieście w Holandii nie widuję. Dobry rower jednak, choć niekoniecznie tak drogi, ma tam każdy  – zauważa.
   
Timmersowie sprowadzają do Bonikowa używane, markowe rowery po autoryzowanych serwisach. To najpopularniejsze w Holandii marki: wszechobecna Gazelle, Sparta, Batavus, Union, a sporadycznie też sportowe: Giant i Trek. Rowery mają z najlepszego sklepu rowerowego w Holandii Marc Ermens fietsen.
   
- Nie jest łatwo. Wielu odstrasza cena bo u nas rowerów za dwieście złotych – jak w markecie - nie ma. Ale też nie ma porównania między tymi rowerami jeśli chodzi o jakość – zauważa pan Martin. - Polacy nie chcą na przykład wydawać dużo pieniędzy na rowery dla dzieci i młodzieży, bo dzieci  rowery bardzo niszczą. Prawda. Niszczą. Może nie potrafią dbać o nie i szanować ich, ale czego innego się spodziewać, jak daje im się tanie i kiepskie rowery? Dobrym rowerem jeździ po kolei czasem i trójka dzieci w rodzinie.
   
A w Holandii dzieci i młodzież rowerami jeżdżą bardzo dużo, bo poza rekreacją to ich jedyny transport do szkół. Dojeżdżają rowerami do piętnastu kilometrów. Tam nie dowozi się dzieci autobusami. W ekstremalnych warunkach – gdy są zamiecie i temperatura spada poniżej dziesięciu stopni Celsjusza młodzież jeździ liniowymi autobusami, albo do szkół dowożą ją rodzice. W zwykły deszcz zakładają gumowane spodnie, kalosze, kurtki z kapturami i... w drogę.

- I dzieci zdrowe są i rumiane – dodaje pan Martin.
   
Martin siada przy stole w ogrodowej altance i rozkłada katalogi.
-  Nigdy nie wiem, jakie dostanę używane rowery. Trudno więc czasem spełnić szczególne wymagania klienta, ale na życzenie możemy sprowadzić nowe, katalogowe rowery. Wtedy można zamówić, co się tylko zamarzy – uśmiecha się pan Martin.
    
To już rowery za minimum trzy tysiące złotych. Można jednak zamówić najbardziej wyrafinowane modele technicznie i stylistycznie. Są na przykład rowery malowane w kwiaty.  Są dziesiątki akcesoriów rowerowych.
   
- Rower w Holandii jest czasami jeden na całe życie. Dlatego kupuje się dobre rowery.  Moi znajomi mają siedemdziesiąt pięć i siedemdziesiąt osiem lat. Pięćdziesiąt jeden lat temu kupili  dwie nowe Gazelle i ponad pół wieku na nich jeżdżą. Rowery są w świetnym stanie. Chciałem je od nich kupić, ale nie sprzedadzą, bo mają do nich sentyment.  Jeżdżą  rowerami do Niemiec. Sto kilometrów! Teraz już mają elektryczne, od dwóch lat, ale wcześniej jeździli tylko tymi zwykłymi  – mówi Martin.
   
- Tam często kupuje się parę rowerów na przykład za pieniądze otrzymane w prezencie ślubnym – dodaje pani Anna. 

- W Holandii rower traktowany jest bardzo osobiście i ludzie stroją go, dekorują. Wiąże się na kierownicy kolorowe chustki. Można kupić specjalne kokardki na tył siodełka i takie same na wiklinowy kosz. Bo właśnie – kosze są wiklinowe. Wykłada się je kolorowym materiałem, mogą być falbanki, draperie...  Łączy się według gustu metal, skórę, wiklinę i kolorowe materiały. Co bardziej wyrafinowani, malują rowery na przykład w kwiaty. Są specjalne pracownie zdobiące rowery... – uśmiecha się pani Anna.
   
- I królowa jeździ rowerem i premier codziennie do pracy jedzie rowerem, i to nie nowym. To jest normalne, zdrowe i ekonomiczne. Tu to by był wstyd. Muszą być limuzyny, a u nas nikt się temu nie dziwi – dodaje Martin.
   
W gazetach są specjalne wkładki poświęcone rowerom. Podaje się tam nowinki, porady, rankingi i wyniki testów najpopularniejszych modeli. Pisze się o rowerach wnikliwie i dokładnie – jak u nas o samochodach. Hitem ostatnio są rowery elektryczne. Przejażdżka takim rowerem jest radosnym przeżyciem. Po drugim ruchu pedałem zdaje się, że mamy w rowerze turbodoładowanie.  Bo właśnie, to jest rower nijako ze wspomaganiem elektrycznym, ale bez pedałowania, nie pojedzie. Świetne rozwiązanie na długie wycieczki szczególnie dla osób starszych lub na przykład ciągnących wózek z dziećmi.

- Wożenie dzieci na rowerze albo w przyczepce to bardzo zwykły widok w Holandii – dodaje zaraz pani Anna.  
    
    
Kawa od której wszystko się zaczęło
   
- Moje miasto, Sint Anthonis z Granowem podpisało umowę partnerską.  W gazecie było ogłoszenie – kto chce jechać do Polski na osiem dni, ma się zgłosić. Się zgłosiłem.  Miałem trzydzieści siedem lat i byłem najmłodszy w całym autobusie – śmieje się Timmers. - Ja trafiłem do rodziny państwa Kwiatków. Pani Kwiatek była nauczycielką i dobrze mówiła po niemiecku. Jej mąż powiedział, że ma rodzinę w Konojadzie i że możemy pojechać tam kawę pić. Ja na to – możemy. Pojechaliśmy. Pijemy kawę i ta rodzina mówi, że dwa domy dalej jest jedna pani i że możemy tam  iść kawę pić. Ja na to – możemy. I poszliśmy. Po kawie tańczyliśmy i tak to się zaczęło... – uśmiecha się Martin.
   
- Oj! Martin. Toż z tego coś dziwnego wychodzi – śmieje się pani Anna. - Było bardzo miło, ale ni w ząb się  nie rozumieliśmy. Ja co prawda kiedyś uczyłam się niemieckiego, ale…

- ...ja nie rozumiałem ani słóweczka. Nic – stwierdza rzeczowo Martin.  

 - Pomachaliśmy trochę rękami i zaczęło się robić nudno. Trzeba było się porozumieć poza językami  – dodaje Marian Nowaczyk, brat pani Anny.

- Ileż można powiedzieć na migi, a że brat gra na perkusji i akurat przyjechał kolega brata z zespołu z organami to po prostu zaczęli grać i... - Anna.
- A potem ja półtora roku co trzy tygodnie jechałem do Konojadu... - uśmiecha się Martin.  
   
Jest ciepło. Pani Anna uśmiecha się delikatnie. Siedzimy w altance ogrodowej, pijemy kawę. Opowieść się sączy... Pół roku po tańcach przy kawie Martin Timmers zapisał się na lekcje języka polskiego. Na naukę języka ukochanej poświęcał regularnie 12 godzin tygodniowo przez ponad trzy lata. Teraz marszczy brew:

 - Trudny język – mówi. - Bardzo trudny...
   
A potem ślub był i weselisko iście polskie -  do białego rana.

- Gościom się bardzo podobało. U nas wesele najdłużej do pierwszej – uśmiecha się pan Martin. - Żeby było, jak trzeba, trzy dni za piwem ganiałem. My, Holendrzy, bardzo lubimy piwo, a wtedy, to był dziewięćdziesiąty czwarty rok, nigdzie w okolicy nie mogłem kupić piwa. Straszne upały były i w każdym sklepie mieli najwyżej  po skrzynce. A ja dużo potrzebowałem. Bardzo dużo. Wtedy nie było takich hurtowni, jak dziś...

- Goście z Holandii przyjechali w dżinsach, a moja część rodziny w garniturach i muszkach... – śmieje się do wspomnień  pani Anna.
   
Po ślubie młoda para wyjechała do Holandii.

- Nie, nie bałam się choć ni w ząb nie znałam tamtejszego języka– stwierdza pani Anna. - Ten pierwszy rok, to były wakacje. Wszystko nowe i takie fascynujące.  Uczyłam się języka, kraju, wszystkiego... Cztery lata - dzień w dzień - chodziłam na lekcje języka. Tam spotykałam inne Polki. Potem znalazłam pracę – w logistyce. Bardzo mi się podobało. Mieliśmy na początek malutki, ale bardzo uroczy domek potem zbudowaliśmy sobie  większy, wygodny. Wszędzie tak czysto, ładnie, rozsądnie wszystko poukładane...  
   
- To ja chciałem do Polski jechać – stwierdza pan Martin.

- Często bywaliśmy w Polsce, więc nie tęskniłam za bardzo.  Podobało mi się nasze poukładane życie tam... – zaznacza pani Anna.

- U nas mówi się, że co siedem lat trzeba zmienić zawód. Trzeba nauczyć się czegoś nowego. Ja najpierw  dachy robiłem – jak byłem młody. Potem piętnaście lat w wojsku w logistyce pracowałem, potem była szkoła saperów. Szkoliliśmy saperów z całego świata.  Z Polski też...  Dziwili się, że ja po polsku umiem... do Polski na poligony przyjeżdżałem... – śmieje się szeroko. - Siedem lat minęło i  dość już miałem tego, że mam nad sobą szefa, że to nie ja, a ktoś inny decyduje za mnie, na którą mam przychodzić do pracy i kiedy mogę iść na urlop. Chciałem decydować o sobie sam.  W Polsce jest jeszcze tyle do zrobienia pomyślałem. Tyle miejsca do działania...
    
Ja nie rozumiem...
   
Martin Timmers się wścieka, a pani Anna go uspokaja:
- Wiem, masz rację, ale u nas tak nie wypada. Narobisz sobie tylko wrogów. Tak nic nie zdziałasz...

- Bo też ty taka grzeczna jesteś... - mówi bez  złośliwości. - Się uśmiechniesz i... Kiedy chodzi o ważne sprawy i to sprawy dotyczące wszystkich, nie grzeczność jest ważna, ale naprawienie błędów. Nie może być źle, tylko dlatego, że ktoś obraźliwy jest. Urzędnik służy nam, a nie my jemu – argumentuje.
  
I tak nie raz, nie dwa spierają się. Powodów wiele. Wystarczy, że trzeba do urzędu jakąkolwiek sprawę załatwić.

- Jak kupiłem samochód w Holandii, to poszedłem na pocztę i tam wypełniłem druczek, że od tego a tego dnia ja to ja jestem właścicielem tego auta. I to było wszystko. A w Polsce trzy dni latania po urzędach. Z założeniem firmy jest jeszcze gorzej... - wzdycha.

- No tak jest – mówi cicho pani Anna.
   
- Taki piękny kraj, taka piękna przyroda i tak wiele rzeczy do zrobienia... Ja pomyślałem, że to idealne miejsce, ale nie jest łatwo... - wzdycha.

- W Holandii jest inaczej. Wszystko takie poukładane, wysprzątane, praktyczne i przemyślane  – Anna.
   
- Największy problem Polaków, to brak zaufania. Tu się strasznie trudno robi interesy, bo ludzie tacy nieufni. Mentalnie jesteśmy bardzo różni – wzdycha Martin. - U nas, jak się komuś coś nie podoba, to po prostu o tym mówi. Żona mnie ciągle przestrzega, że tu nie wypada tak mówić komuś, że coś źle robi. A jak robi naprawdę źle, to wypada patrzeć i nic nie robić? To nie wstyd? Ścieżki rowerowe tu to jakaś totalna pomyłka. Buduje się je bezmyślnie. Nowa ścieżka powstała u nas w Bonikowie. Dużo pewnie kosztowała, ale to wszystko w błoto. Jechać się  nią nie da.  Jak ja jadę elektrycznym rowerem, to proszę spróbować z prędkością trzydziestu kilometrów po tych pagórkach jechać.
Pani Anna kiwa głową.
   
- Nawet wózkiem z dzieckiem ciężko się po tym jedzie – dodaje. - Wjazdy na posesję są dużo niżej, niż chodnik i ścieżka, a że są co chwileczkę, to jedzie się cały czas to pod górę i na dół. Rower normalnie wyskakuje w powietrze. W Holandii, jak jest chodnik czy ścieżka rowerowa, to ona musi być prosta cały czas. Widać wyraźnie, że samochody są tu najważniejsze...
   
Handel rowerami to działalność poboczna Timmersów. Martin Timmers postanowił sprowadzić do Polski sprawdzone na holenderskim rynku materiały budowlane. Prowadzi hurtownię płyt termoizolacyjnych PIR – trzykrotnie bardziej niż styropian wydajnego materiału służącego do ocieplenia ścian, podłóg i dachów.  W drugim magazynie ułożone na wysokość trzech, czterech metrów czekają setki metrów kwadratowych ciepła...
   
- Polak, to dla mnie ktoś, kto lubi płacić. Jak ja jadę zimą po okolicy i widzę nowe domy na których dachach nie ma ani grama śniegu, to ja myślę – bogacze. Stać ich na topienie śniegu na dachu. Na moim dachu śnieg leży. U mnie całe ciepło zostaje w domu... - przekomarza się. - W Holandii klient pyta, czy to dobre jest i ile można dzięki temu zaoszczędzić, a w Polsce ważne jest tylko ile to kosztuje. To niemądre jest...

- Na wprowadzenie nowego  trzeba czasu – uspokaja żona.

- Jakie to nowe! W Holandii to już sześćdziesiąt lat się sprawdza... A tu przekonać ciężko - obrusza się.
   
Pani Anna wzdycha i uśmiecha się trochę smutno.

- I tak się sprzeczamy...

- Że żonę tu znalazłem, ja się cieszę. Że swoją firmę mam, cieszę się. Że taka ładna przyroda tutaj, mnie się podoba... Bardzo  dobre piwo macie, ale żyć tu... trudno.

ALICJA MUENZBERG-CZUBAŁA

24/2012

Już głosowałeś!

Komentarze (1)

w dniu 27-06-2012 10:08:59 napisał:
zgłoś komentarz
×
Zgłaszasz poniższy komentarz:

No i ma pan Holender rację :(

No i ma pan Holender rację :(

STOP HEJTOWI - PAMIĘTAJ - NIE JESTEŚ ANONIMOWY!
Jeśli zamierzasz kogoś bezpodstawnie pomówić, wiedz, że osobie pokrzywdzonej przysługuje prawo zgłoszenia tego faktu policji, której portal jest zobligowany wydać numer ip Twojego komputera: 3.145.194.57

Internauci piszący komentarze ponoszą za nie pełną odpowiedzialność karną i cywilną. Redakcja zastrzega sobie prawo do ingerowania w treść komentarzy lub ich całkowitego usuwania jeżeli: nie dotyczą one artykułu, są sprzeczne z zasadami współżycia społecznego, naruszają normy prawne lub obyczajowe.

Dodaj komentarz
Powrót do strony głównej
×

Dodaj wydarzenie

Wydarzenie zostanie opublikowane po zatwierdzeniu przez moderatora.

Dane do wiadomości redakcji
plik w formacie jpg, max 5 Mb
Zgłoszenie zostało wysłane - zostanie opublikowane po akceptacji administratora.
UWAGA: W przypadku imprez o charakterze komercyjnym zastrzegamy sobie prawo do publikacji po uzgodnieniu ze zgłaszającym opłaty za promowanie danego wydarzenia.