Wiadomości

09 Lip 2022

Bogdan Ludowicz (1943-2021)

Fot. Paweł Sałacki

W pierwszą rocznicę śmierci najbardziej kościańskiego fotografa na świecie przypominamy jego sylwetkę. Trudno uwierzyć, że już od roku Bogdan nie przemierza Ziemi Kościańskiej z ciężką torbą fotograficzną przewieszoną przez ramię…

 

Fotografem został niespodziewanie. W nocy z środy na czwartek. Równie niespodziewanie przestał nim być. Także w nocy z środy na czwartek…

Odszedł pozostawiając w zadziwieniu rodzinę, przyjaciół, współpracowników i znajomych. Przecież ogłosił, że będzie pracował do 80-tki, a odszedł kilkanaście dni przed 78. urodzinami. Pomylił się o dwa lata...

Jednych zachwycał i ujmował swoim podejściem do życia i zawodu, innych irytował swą wszechobecnością. Mówiąc krótko: wzbudzał emocje. Był przecież nie tylko rzemieślnikiem i fotoreporterem, ale i artystą, o czym wiedzieli ci, którym dane było zobaczyć zdjęcia, które wykonywał nie na zlecenie, ale z wewnętrznej potrzeby.

Jednak to nie sztuka, a praca dokumentalisty zapisały Bogdana w historii Ziemi Kościańskiej i Leszczyńskiej. Przez ponad pół wieku dokumentował zachodzące tu przemiany. Był przyjacielem strażaków, których pracę uwieczniał, oraz leśników i myśliwych, z którymi współdzielił pasje. Fascynowało Go fotografowanie codzienności, której dziś nie doceniamy. Wiedział, że po latach te z pozoru zwyczajne zdjęcia – nabiorą mocy.

Opatrzność wybrała noc z środy na czwartek aby Bogdana powołać i odwołać ze służby. Nam pozostało Jego spuściznę otoczyć opieką i udostępnić kolejnym pokoleniom. Postaramy się to zrobić najlepiej jak umiemy.

***

Wywiad z Bogdanem przeprowadziłem w grudniu 2013 roku, a ukazał się w „Gazecie Kościańskiej” w styczniu 2014 roku oraz dwa dni po Jego pogrzebie w lipcu 2021 roku. Jest w nim małe przekłamanie. Zwracam się do Bogdana „per pan”. Uznaliśmy, że tak będzie elegancko, choć na co dzień byliśmy po imieniu. Cała reszta się zgadza.

 

Z środy na czwartek

O życiu i fotografii z Bogdanem Ludowiczem – najbardziej kościańskim fotografem na świecie - rozmawia Paweł Sałacki

 

- Spotykamy się pod koniec grudnia 2013 roku aby porozmawiać o życiu fotografa rzemieślnika, fotografa artysty i fotografa reportera. Jednym słowem o życiu znanego kościaniaka Bogdana Ludowicza. Człowieka, którego trudno spotkać „na mieście” bez przewieszonej przez ramię ciężkiej torby fotograficznej, bądź trzymanego w ręku aparatu. Taki obraz znamy od wielu lat. Od bardzo wielu...

- Mam powiedzieć od ilu? Nie wiem. Zdjęcia robiłem już jako dzieciak, choć zawodowym fotografem zostałem znienacka, gdy byłem już całkiem dobrze zapowiadającym się belfrem. Tak się zdarzyło i żyję tak do dziś.

- I to bardzo aktywnie. Wciąż fotografuje pan dla prasy, a to wymaga mobilności. Gdy ktoś przypadkiem dowiaduje się ile ma pan lat, to jest zdumiony. Jeden z bohaterów naszej publikacji, którego sfotografował pan dla gazety stwierdził, że chciałby, aby mu się chciało pracować tak jak panu. A nie wiedział, że obserwuje przy pracy siedemdziesięcioletniego fotografa.

- Z wiekiem może ubywać sił, ale nie powinno ubywać chęci, o ile robimy to co lubimy.

- Prześledźmy zatem drogę, którą pokonał pan przez minione siedemdziesiąt lat. Wszystko zaczęło się...

- 27 lipca 1943 roku. Przyszedłem na świat jako piąte dziecko Czesława Ludowicza i Marii z domu Młyńskiej.

- Był pan najmłodszym dzieckiem?

- Przez całe jedenaście lat, po których nasza rodzina powiększyła się o szóste dziecko. Od tego dnia najmłodszy był Roman, ja byłem przedostatni.

- Fotografem został pan po ojcu.

- Trochę z musu, aby pomóc mamie i bratu, ale to prawda, kontynuowałem to, co zaczął ojciec. Mój tata bardzo chciał być fotografem. Aby zarobić na naukę najął się do pracy jako goniec przy budowie linii kolejowej z Kartuz do Gdyni. Nosił robotnikom wypłaty, papierosy, gorzałkę. Gdy uzbierał trochę pieniędzy pojechał do Stargardu Szczecińskiego, gdzie zaczął terminować u fotografa. Uczył się fotografowania i wywoływania zdjęć. Gdy opanował rzemiosło przeniósł się do Wielkopolski i w Żerkowie otworzył swój pierwszy zakład fotograficzny. Miał ich później kilka. Przysposobił do zawodu swoich czterech braci i każdemu z nich pozostawił zakład fotograficzny.

- A jak trafił do Kościana?

- Przeniósł się tu w ważnym dla niego 1938 roku. Przedtem, w 1934 czy 35 ożenił się z dziewczyną, którą spotkał w przydomowym ogródku w Książu Wlkp. Mama wspominała to spotkanie. Zbierała jabłka, gdy nadjechał młody rowerzysta i poprosił o wodę. Widać bardzo mu ta woda zasmakowała bo powrócił tam na motocyklu, czym wzbudził jeszcze większe zainteresowanie i znów poprosił o wodę. Skończyło się to ślubem, po którym pozostawił zakład w Żerkowie, potem był Czempiń, który przejął czwarty brat i tata przeniósł się z żoną do Kościana.

- I oczywiście otwarł tu kolejny zakład fotograficzny.

- Tak. W Kościanie były wtedy dwa zakłady, ojciec założył trzeci i to nie byle jaki. Jako pierwszy w mieście miał atelier, w którym do fotografowania nie było konieczne światło naturalne. Jako pierwszy zaprzągł do pracy „elektrykę” i oświetlał atelier specjalnymi lampami. Niestety, nie nacieszył się długo tym studiem. We wrześniu 1939 ruszył z rodziną „za Wartę” - bo tylko do niej mieli dojść Niemcy. Gdy wrócił do miasta Niemcy jako pierwszemu zakład zlikwidowali. Musiał iść do pracy w poznańskim Stomilu. Za to w niedzielę jeździł rowerem po okolicznych gospodarzach i robił im zdjęcia za co otrzymywał jedzenie. Prowadził taki mały, nielegalny, objazdowy zakład fotograficzny. Do legalnego fotografowania powrócił w 1945 roku. Dzięki Rosjanom wszedł w posiadanie sprzętu fotograficznego. Z tego przedwojennego nic bowiem nie zostało.

- Rosjanie dali mu sprzęt?

- Rosjanie wzięli go do pracy. Kazali fotografować na ich potrzeby przesiedlenia Niemców. Aby to robić musiał mieć sprzęt. Gdy zgromadził co trzeba przeprowadził się z całą rodziną na Rynek i otwarł swój kolejny zakład fotograficzny. Dobrze mu szło, choć w 1953 roku, w ramach walki socjalistycznego państwa z prywaciarzami, zabrano mu pół zakładu. Nie poddał się i nie wstąpił do spółdzielni. Aż do śmierci prowadził prywatny zakład fotograficzny.

- Pomówmy o piątym dziecku fotografa. Edukację rozpoczyna pan w ochronce prowadzonej przez siostry, później szkoła podstawowa, a po niej....

- Kościańskie liceum, które udało się skończyć tylko jednemu z rodzeństwa. Cała reszta musiała pójść do innych szkół, które z sukcesem kończyła. Tyle że w Bydgoszczy lub Szczecinie. Kościańskie liceum nie było dla Ludowiczów. Dlaczego? Dzieci „prywaciarzy” dawały sobie radę w liceum, gdy brały płatne korepetycje u nauczycieli. Ojciec wolał wysłać dzieci do rodziny w inne strony Polski niż płacić tu nauczycielom. Uparł się. Dlatego liceum ukończyłem, i to nieźle, w Szczecinie.

- W Szczecinie?

- Tam miałem wuja – brata mamy – który przyjął mnie i dopilnował mojej edukacji. Jechałem tam z ogromną radością. Od dawna ciągnęło mnie morze, co prawda ze Szczecina jest do niego kawałek, ale to jednak miasto z portem morskim. Mogłem tam rozwijać swoje żeglarskie pasje.

- Jaki miał pan pomysł na życie? Kim chciał pan zostać po ogólniaku?

- Fascynowało mnie morze i las. Te fascynacje nigdy mi nie przeszły, i towarzyszą mi przez całe życie, ale już jako nastolatek zrozumiałem, że nie mogę związać się z lasem i morzem zawodowo.

- Dlaczego?

- Jestem zwierzęciem stadnym i towarzyskim. Samotność marynarza czy leśnika – bo wówczas leśnik miał daleko do świata – bardzo by mi przeszkadzała. Lubię pobyć sam, ale nie miesiącami. Ja muszę być w ruchu i spotykać się z ludźmi.

- Matura w kieszeni i co dalej?

- Dziewiętnastolatków brano wtedy do wojska więc trzeba było znaleźć szkołę, w której było studium wojskowe, które chroniło przed kamaszami. Ponieważ sporo w tym okresie malowałem, wybrałem studium nauczycielskie, gdzie zdobyłem kwalifikacje nauczyciela plastyki.

- Został pan belfrem.

- Przez dwa lata uczyłem w szkole specjalnej, a później w poznańskiej ósemce. W ogólniaku prowadziłem zajęcia z plastyki i wychowania technicznego oraz prowadziłem drużynę harcerską. Wspólnie z młodzieżą budowaliśmy łodzie i żeglowaliśmy. Dużo podróżowałem po Polsce motorem. Równocześnie rozpocząłem studiować pedagogikę. Wszystko fantastycznie się układało, aż do 1969 roku. Nagle, ze środy na czwartek, zostałem fotografem i musiałem porzucić swoje dotychczasowe życie.

- Z środy na czwartek?

- Tak, przyjechałem wtedy do Kościana po samochód ojca. Coś w nim szwankowało i miałem go odstawić do mechanika w Poznaniu. Wieczorem zasiadłem z ojcem przy stole i gadaliśmy długo w nocy. Rano słyszę jak mama woła, że tata nie żyje. Zmarł w łóżku. Nagle i cicho. Wszystko się zmieniło. Musiałem zająć się mamą i 16-letnim bratem. Żyli z zakładu, który prowadził ojciec.

- Przejął pan zakład po ojcu?

- Formalnie przejęła go mama. Franciszek Ciesielski, który był wtedy starszym cechu, załatwił że mogła prowadzić firmę na prawach wdowy. Stryj, fotograf z Poznania, wziął nadzór mistrzowski nad zakładem, a ja szybko zrobiłem egzamin czeladniczy aby prowadzić zakład i po pół roku zdałem egzamin mistrzowski. Pamiętam, że ja – belfer – musiałem w cechu chodzić na kursy pedagogiczne (śmiech), aż wykładowca, ojciec mojej uczennicy z ósemki, gdy mnie zobaczył na którymś z wykładów powiedział, że to ja mógłbym uczyć jego. Ale taki „papier” był potrzebny aby zakład mógł funkcjonować w ramach związku rzemiosła.

- Sam pan w nim pracował?

- Nie, ojciec miał czeladnika i uczniów.

- Miał pan już jakieś doświadczenie? Pomagał pan wcześniej w zakładzie?

- Jak tato miał za dużo roboty to wsiadałem na motor i jechałem na wesele robić grupowe zdjęcia, ale obróbkę zdjęć robił ojciec.

- W lata siedemdziesiąte wkracza pan jako mistrz fotograf z własnym zakładem i uczniami...

- Zakład był mamy, ja go jedynie prowadziłem. Roboty było mnóstwo. Robiło się zdjęcia „wykazowe”, czyli fotki na dowody, legitymacje i paszporty, zdjęcia ślubne, weselne i komunijne. Głównie czarno-białe, choć w 1973 pojechałem na kurs do Bydgoszczy i nauczyłem się kolorowej fotografii. Pracowaliśmy na enerdowskim ORWO, które niekoniecznie oddawało rzeczywiste kolory, ale i tak cieszyło się powodzeniem u klientów.

- Dobrze się z tego żyło?

- Jeśli dużo się pracowało, to tak. Sporą część zarobków wydawałem na podróże. Ale, aby na nie zarobić i na utrzymanie mamy i brata trzeba było dużo pracować. Na szczęście kolejki się do nas ustawiały. Pamiętam dzień, w którym objechałem 13 wesel. Kończyłem przy lampach błyskowych i pijanych gościach. Przy czym większym problemem było światło błyskowe niż podpici goście weselni. Na opanowanie weselników patent pozostawił mi tato. Wybierał najgłośniejszego krzykacza i mówił do niego: „pana tu wszyscy szanują, może pan pomoże ustawić gości”, i raz dwa wszyscy stali na baczność (śmiech).

- A te podróże, na które wydawał pan każdy grosz, to dokąd?

- Na początek Polska, wybrzeże, Mazury, góry. Podróżowałem głównie motorem. Później bratnie kraje socjalistyczne, bo na Zachód trudno było wyjechać. Zwiedzałem Bułgarię, Węgry, NRD, Czechosłowację. Gdy poznałem doktora Henryka Florkowskiego, ten podpowiedział mi dobry sposób na połączenie miłości do morza i podróży – tramping. Pomogła mi wykonywana praca fotoreportera w partyjnej gazecie. Trochę popływałem. Moją najdalszą podrożą była pełna wrażeń wyprawa na Syberię. Potem Skandynawia i inne zachodnie kraje. Wciąż nie mogę usiedzieć w miejscu, choć teraz ciągnie mnie głównie do lasu. A gdy zostałem etatowym fotoreporterem, trudno było na duże eskapady zarobić w gazecie. Najbardziej żałuję, że nie mogłem skorzystać z zaproszenia Eustachego Sapiechy i pojechać na safari do Kenii. Do końca życia mi wypominał. Ale brakło pieniędzy (śmiech).

- A jak został pan reporterem?

- Spotkałem kiedyś Jurka Zielonkę jak przechadzał się z rodziną po ulicy Bohaterów Stalingradu, czyli dzisiejszej ulicy Wrocławskiej. Idzie Jurek z żoną i szkrabami w czerwonym sweterku – ładny kadr. Zrobiłem zdjęcie. Gdy przyszedł do zakładu po odbitkę powiedział, że został korespondentem gazety, chyba Głosu Wielkopolskiego i zapytał czy nie zgodziłbym się robić zdjęć do jego tekstów. Czemu nie? Pierwszą publikację w prasie miałem już w ogólniaku. W Głosie Szczecińskim opublikowano moje zdjęcie z rejsu.

- Ilustrowanie tekstów kolegi to nie był jeszcze etat.

- Nie, ale pracy było sporo. Cały czas prowadziłem mamie zakład, ale moje związki z prasą z pewnością firmie nie służyły. Miałem mniej czasu aby doglądać pracy innych. Byłem zajęty fotografowaniem dla gazety. Jurek był już szefem leszczyńskiego oddziału „Gazety Poznańskiej” i zamawiał coraz więcej. Mnóstwo pracy było podczas centralnych dożynek w Lesznie w 1977 roku. Fotografowałem przodujących rolników, dorodne plony, różne „produkcyjniaki”, i na koniec sekretarza Edwarda Gierka. Pracy jak na etacie, choć ten otrzymałem w innej gazecie. W roku 1979 powstała Panorama Leszczyńska, z którą związałem się na dobre. Zakład przejął brat, a ja poświęciłem się reporterce.

- Co zamawiała prasa w tym okresie?

- To co dziś. Bieżące wydarzenia i dużo sportu. Szukaliśmy też ciemnych stron codzienności. Bałaganu było od groma, marnotrawstwa, niszczenia przyrody...

- Publikowano to?

- Tak, krytyka była przez chwilę „na czasie”. Parę rzeczy dzięki takim interwencjom naprawiono. Teraz bardziej mnie interesują jasne strony życia, i przyroda.

- Dziś każdy ma aparat i każdy może podawać się za dziennikarza. Kiedyś było inaczej. Reporter w latach siedemdziesiątych to była figura...

- I to wielka (śmiech). W latach osiemdziesiątych też. Mało kto miał aparat, jeszcze mniej osób potrafiło się nim prawidłowo posługiwać, a jeszcze mniejsza grupa potrafiła wywołać negatywy i zrobić odbitki.

- A tego wymagano od fotoreportera.

- Tak, trzeba było mieć wiedzę i umiejętności. Po zdjęciach biegło się do domu lub redakcji i robiło tak zwane stykówki. Płachty, na których były miniaturki kilkunastu zdjęć. Przeglądali je redaktorzy i wybierali kadry do powiększeń. Wtedy trzeba było zrobić odbitkę dla drukarni.

- Pamięta pan jakieś szczególne wydarzenie z tego okresu?

- Wiele, ale sporo nie nadaje się jeszcze do publikacji (śmiech).

- A zdjęcia, które kosztowało pana wiele zachodu?

- Było takich wiele, to normalne w pracy reportera. Z jednej strony trzeba być szybkim, z drugiej trzeba umieć czekać godzinami na trwające kilka sekund zdarzenie.

- Wybierzmy jedną historię.

- Opowiem o zdjęciu Jana Pawła II, które zrobiłem w Gnieźnie podczas jego pierwszej pielgrzymki do kraju. W tym czasie władza organizowała mnóstwo imprez, które miały odciągać uwagę od tej wizyty. Konferencja za konferencją, narada za naradą, a na wszystkich dziennikarze. W dniu, w którym papież był w Gnieźnie musiałem obsługiwać jakąś bardzo ważną – zdaniem władz – imprezę partyjną. Czyli klapa – nie pojadę do Gniezna, a miałem do dyspozycji eleganckiego fiata, miałem więc czym dojechać. Pomógł mi kolega, który po partyjnej imprezie wziął ode mnie filmy i je obrobił. Ja mogłem w tym czasie gnać do Gniezna. Jadę tym fiatem i zupełnie zapomniałem, że miałem oznakowany samochód. Po drodze kontrola za kontrolą. Pokazuję legitymację prasową i pędzę dalej ile fabryka dała. Dojechałem w okolice muzeum, czyli katedra była już blisko. Tam podchodzi do mnie jakiś wyższy rangą milicjant i mówi do mnie: „towarzyszu, niech pan zdejmie tę kartkę, bo jeszcze wam szyby wybiją”. Patrzę, a ja za szybą wciąż mam kartkę z leszczyńskiej imprezy: „Prasa. Gazeta Poznańska, Organ KW PZPR”. Chyba dzięki niej dojechałem na czas i zrobiłem zdjęcia papieżowi.

- Pracuje pan od lat w Lesznie, a tu w rodzinnym mieście powstają w 1988 roku Wiadomości Kościańskie...

- Bylem przy narodzinach i z przerwami jestem z Wiadomościami do dziś. To niezwykłe pismo. Zrobiłem dla niego wiele portretów, które zdobiły pierwsze strony. Zdobiły nie dlatego, że ja je zrobiłem, ale dlatego że byli na nich niezwykli ludzie. Później przyszła współpraca z Gazetą Kościańską, ale tu publikuję głównie zdjęcia reporterskie.

- Fotografia prasowa nie jest jedyną jaką pan uprawia. W archiwum obok zdjęć przyrody znajdowałem raz po raz akty.

- Ba, jestem chyba sprawcą pierwszej w historii Kościana wystawy aktu. Nie jest to główny nurt moich fotograficznych zainteresowań, ale lubię robić akty. I raz w życiu je wystawiałem: w kościańskim domu kultury w połowie epoki gierkowskiej. Jeździłem w tamtym czasie do Czechosłowacji aby uczyć się fotografii w Brnie. Miałem kolegę, który był diwadelnym fotografem, czyli fotografem teatralnym. Namówił on tancerkę z teatru w Ołomuńcu do pozowania. Powstały ciekawe zdjęcia: akty matki z kilkuletnim dzieckiem. Podobały się wszystkim, którym pokazałem. Spodobały się też dyrektorowi domu kultury Januszowi Bąkowi, i tak narodził się pomysł na wystawę. Co prawda nie było to dobrze widziane przez władzę i chyba tylko dzięki koneksjom rodzinnym Janusza wystawa się odbyła. Oprócz aktu wystawiałem w 1975 roku w Kościanie także zdjęcia z moich morskich rejsów. Z chęcią bym pokazał te zdjęcia raz jeszcze, tyle że negatywy częściowo pogryzł dawno temu Czoper.

- No właśnie, kościaniacy kojarzą Bogdana i Hannę Ludowicz z psami myśliwskimi, bo wyjaśnijmy, że Czoper to cocker spaniel.

- Zawsze żyły obok mnie psy. Mama miała jamnika, który nie lubił taty, ale po jamniczemu go tolerował. Później był owczarek Dora, następnie Black, później foksterier Czoper, dalej Czoper drugi – ten, który zjadł część archiwum. Długo z nim polowałem. Następnie zadomowiły się u nas gordony: Birka pierwsza i druga, Alpa, Dakota, teraz są z nami Flinta i Urwis. Były jamniki, Chryja i Paga, niestety też odeszły do krainy wiecznych łowów. Zawsze były to psy użytkowe, do polowania. Moja żona, Hania, jest myśliwym i sędzią międzynarodowym prób pracy psów myśliwskich.

- Jest jeszcze jeden niefotograficzny temat, o którym trzeba wspomnieć mówiąc o Bogdanie Ludowiczu – to nalewki.

- Trochę ich zrobiłem... Z początku wydawało mi się, że składanie nalewek to wielka sztuka, a wmówił mi to pewien specjalista. A dziś stanowczo mówię, że zrobienie nalewki, to nie jest wielka sztuka. Wystarczy mieć dobry owoc, dobry spiritus i dużo cierpliwości. Szczególnie ta ostatnia jest ważna. Są nalewki, które warto trzymać w butelkach latami.

- Słyszałem opowieści o pana nalewkach. Mi smakuje ta z „hyczki”, a panu?

- Żadna (śmiech). Ja je rzadko piję, wolę inne trunki. W moich nalewkach smakuje żona i goście.

- Porzućmy alkohol i wybierzmy się do lasu, na pola i łąki. Pomówmy o zdjęciach przyrodniczych. Ma pan ich w archiwum bardzo dużo...

- Już w latach siedemdziesiątych publikowałem zdjęcia w „Koniu Polskim”, „Łowcu Polskim” i wielu innych pismach. Moje pejzaże lub zdjęcia zwierząt publikowano też w książkach i kalendarzach. Kocham przyrodę, i lubię ją fotografować. I nie trzeba jechać w góry czy do dalekich krajów aby zobaczyć piękne wschody i zachody słońca. Można je sfotografować także tutaj. Mam ich w kolekcji sporo z przewagą zachodów, bo nie lubię wcześnie wstawać (śmiech). Tylko trzeba umieć je zauważyć. Czasem przyjemności dostarcza samo „polowanie” na zdjęcie. Godzinami czaję się na zwierzę i udaje mi się na koniec złapać je w kadrze w sposób, który nie nadaje się do publikacji. A mimo to jestem zadowolony z tego, że tak długo obcowałem z przyrodą.

Niektóre zdjęcia pozostają tylko w pamięci, jak to, którego nie zdążyłem zrobić spacerując z Urwisem po łące pod Nielęgowem. Zachwyciły mnie białe osiki na tle granatowego nieba, na które nagle – od zachodu – zaświeciło słońce. To jedna z takich chwil gdy człowiekowi uginają się kolana. Gdy doszedłem do samochodu po aparat było już po wszystkim. Zdjęcie pozostało tylko w mojej pamięci.

- Trudno w jednym wydawnictwie pokazać wszystkie dziedziny fotografii, którymi się pan zajmuje, ale mam nadzieję, że udało się nam to wspólnie przy układaniu albumu „Kościan – w sercu Wielkopolski”. Jest tam i proza, i poezja.

- Pozostaje mi zdać się na ocenę innych, ale jestem zadowolony z tego wydawnictwa.

- Mimo to nie ma w nim wszystkiego. Jakie fotograficzne marzenie pozostaje jeszcze do spełniania?

- Hmm... Zdjęcia z powietrza robiłem, z łodzi i statku też, pieszo i z siodła... Chyba jednak sztorm. Tak, chciałbym raz jeszcze sfotografować sztorm z pokładu łajby. Raz mi się udało na Zalewie Wiślanym, ale dzięki Czoperowi nie ma po tym śladu. Z chęcią bym to powtórzył. A poza tym? Sprawność coraz mniejsza, to może trochę fotografii studyjnej? Powrót do aktu i portretu? W tym ostatnim nigdy nie byłem dobry. Może w końcu to dopracuję (śmiech).


Już głosowałeś!

Komentarze (22)

w dniu 09-07-2022 13:12:26 napisał:
zgłoś komentarz
×
Zgłaszasz poniższy komentarz:

Bogdan, Bogdan trzymaj się. Rób teraz fotki św Piotrowi z profilu i en face.

Bogdan, Bogdan trzymaj się. Rób teraz fotki św Piotrowi z profilu i en face.

w dniu 09-07-2022 15:56:57 napisał:
zgłoś komentarz
×
Zgłaszasz poniższy komentarz:

Ciekawe: https://m.youtube.com/watch?v=ZluBw-Vxzfo

Ciekawe: https://m.youtube.com/watch?v=ZluBw-Vxzfo

w dniu 09-07-2022 20:17:05 napisał:
zgłoś komentarz
×
Zgłaszasz poniższy komentarz:

Wspaniały to był człowiek, nie zapomnę go nigdy

Wspaniały to był człowiek, nie zapomnę go nigdy

w dniu 09-07-2022 22:06:08 napisał:
zgłoś komentarz
×
Zgłaszasz poniższy komentarz:

Ani mi ten człowiek służył ani wadził. Wielu ludzi go znało bo taką miał pracę, i wielu go nie znało. Jego ojciec miał pracownię fotograficzną i nie można mówić że fotografem został z przypadku. Dla jednych przyjaciel a dla drugich tylko Pan fotograf.

Ani mi ten człowiek służył ani wadził. Wielu ludzi go znało bo taką miał pracę, i wielu go nie znało. Jego ojciec miał pracownię fotograficzną i nie można mówić że fotografem został z przypadku. Dla jednych przyjaciel a dla drugich tylko Pan fotograf.

w dniu 09-07-2022 22:23:38 napisał:
zgłoś komentarz
×
Zgłaszasz poniższy komentarz:

Własny pies mu odgryzł nos, chyba zwierzęta go nie kochały.

Własny pies mu odgryzł nos, chyba zwierzęta go nie kochały.

w dniu 10-07-2022 13:02:12 napisał:
zgłoś komentarz
×
Zgłaszasz poniższy komentarz:

dla mnie to on byl zawsze zagadkowy - trudno bylo zgadnac w ktora strone ,,idzie,, na lewo czy na prawo , ale wiecej przyjaciol mial jednak z lewej flanki

dla mnie to on byl zawsze zagadkowy - trudno bylo zgadnac w ktora strone ,,idzie,, na lewo czy na prawo , ale wiecej przyjaciol mial jednak z lewej flanki

w dniu 10-07-2022 13:08:25 napisał:
zgłoś komentarz
×
Zgłaszasz poniższy komentarz:

Ciekawy wątek o naszym lokalnym LO... Czyli niekoniecznie mamy w tej szkole do czynienia z super zdolną młodzieżą, a tak nam się wciąż próbuje wmówić. Doceniamjmy też uczniów z innych szkół, tam też są zdolni ludzie.

Ciekawy wątek o naszym lokalnym LO... Czyli niekoniecznie mamy w tej szkole do czynienia z super zdolną młodzieżą, a tak nam się wciąż próbuje wmówić. Doceniamjmy też uczniów z innych szkół, tam też są zdolni ludzie.

w dniu 10-07-2022 13:44:13 napisał:
zgłoś komentarz
×
Zgłaszasz poniższy komentarz:

Panie Bogdanie wspominam Pana za każdym razem , gdy biorę aparat fotograficzny do ręki. Mam nadzieję że gdzieś tam robi Pan nadal dobrą robotę z aparatem w ręku. Niejeden młody mógłby się od Pana uczyć warsztatu.

Panie Bogdanie wspominam Pana za każdym razem , gdy biorę aparat fotograficzny do ręki. Mam nadzieję że gdzieś tam robi Pan nadal dobrą robotę z aparatem w ręku. Niejeden młody mógłby się od Pana uczyć warsztatu.

w dniu 11-07-2022 20:58:58 napisał:
zgłoś komentarz
×
Zgłaszasz poniższy komentarz:

P.Bogdan byl rowniez nauczycielem techniki w szkole podstawowej nr 4. wlasnie za jego czasow (a moze za jego przyczyna) wyposazono pracownie techniki w mechaniczne obrabiarki. Tego info brakuje w przedstawionym wywiadzie.

P.Bogdan byl rowniez nauczycielem techniki w szkole podstawowej nr 4. wlasnie za jego czasow (a moze za jego przyczyna) wyposazono pracownie techniki w mechaniczne obrabiarki. Tego info brakuje w przedstawionym wywiadzie.

STOP HEJTOWI - PAMIĘTAJ - NIE JESTEŚ ANONIMOWY!
Jeśli zamierzasz kogoś bezpodstawnie pomówić, wiedz, że osobie pokrzywdzonej przysługuje prawo zgłoszenia tego faktu policji, której portal jest zobligowany wydać numer ip Twojego komputera: 3.145.204.201

Internauci piszący komentarze ponoszą za nie pełną odpowiedzialność karną i cywilną. Redakcja zastrzega sobie prawo do ingerowania w treść komentarzy lub ich całkowitego usuwania jeżeli: nie dotyczą one artykułu, są sprzeczne z zasadami współżycia społecznego, naruszają normy prawne lub obyczajowe.

Dodaj komentarz
Powrót do strony głównej
×

Dodaj wydarzenie

Wydarzenie zostanie opublikowane po zatwierdzeniu przez moderatora.

Dane do wiadomości redakcji
plik w formacie jpg, max 5 Mb
Zgłoszenie zostało wysłane - zostanie opublikowane po akceptacji administratora.
UWAGA: W przypadku imprez o charakterze komercyjnym zastrzegamy sobie prawo do publikacji po uzgodnieniu ze zgłaszającym opłaty za promowanie danego wydarzenia.