Magazyn koscian.net

2009-09-30

Ambicje zostawia się w domu

To był tylko rok i aż rok. Teraz swoje życie mogą podzielić na to ,,przed Afryką” i ,,po Afryce”. - Gdy ludzie, którzy już tam byli, twierdzili, że po powrocie nikt nie będzie nas rozumiał, nie wierzyliśmy. Teraz rozumiemy o czym mówili – stwierdza Maciej Rychter z Kościana. Wspólnie z Aleksandrą Pszczołą, również z Kościana, wyjechał na roczną misję do Zimbabwe. Oboje pracowali jako wolontariusze

Bo byli potrzebni

Powołanie przyszło nagle. Że są potrzebni dowiedzieli się podczas posłania, czyli mszy pożegnalnej, na której otrzymuje się krzyż misyjny. Wówczas na misję wyjeżdżał ich kolega. Wezwanie podczas kazania potraktowali bardzo osobiście. Jeszcze tego samego dnia wysłali swoje zgłoszenia do Ośrodka Salezjańskiego w Warszawie. Postanowili poświęcić rok swojego życia pomagając potrzebującym. Nie chcieli zbawiać świata. Zdecydowali się, bo potrzebni byli wolontariusze. Wyjechali w połowie września ubiegłego roku. Na rok zostawili rodziny, studia, pracę.

Przygotowania do wyjazdu trwały rok. Przez ten czas starali się zebrać jak najwięcej informacji. Czytali, spotykali się z misjonarzami, przeszli odpowiednie szkolenia. Na roczny wyjazd przygotowywali nie tylko siebie, ale również swoje rodziny.
   
Anioł w czarnej skórze

Rodzicom pozwolili się odwieźć tylko na dworzec w Poznaniu. Resztę podróży pokonali sami.

    - Weszliśmy z wielkimi tobołami do przedziału. Jakaś pani stwierdziła, że wyglądamy jakbyśmy wyjeżdżali na rok. A my powiedzieliśmy, że właśnie wyjeżdżamy do Afryki. Przez całą drogę przedział rozmawiał tylko o Afryce – wspomina początki podróży Ola Pszczoła. - Jechaliśmy do ośrodka misyjnego. Kobieta z przedziału, całkiem obca nam osoba, zadzwoniła po swojego wujka. Odwieźli nas do samego ośrodka.

Z samolotu wysiedli w Johanesburgu. Na przesiadkę do Victoria Falls mieli tylko godzinę. W tym czasie musieli odebrać bagaże i ponownie je nadać.

    - Przy tych kolejkach, ruchu i tym jak się pracuje w Afryce, to było bardzo trudne. Spotkaliśmy jakiegoś pracownika lotniska. Zauważył, że nie wiemy gdzie iść. Przeprowadził nas jakimiś piwnicami i parkingami – relacjonuje Ola. - Stwierdziliśmy, że to był taki anioł w czarne skórze.  Wiadomo, że w Afryce nie ma nic za darmo. Chciał od nas jakieś pieniążki. Mieliśmy same dolary amerykański. Nie mogliśmy ich nigdzie rozmienić. Jakaś pani, która stała przed nami dała mu dwadzieścia dolarów. W przeliczeniu na złotówki było to jakieś sześćdziesiąt złotych. Później dowiedzieliśmy się, że takich pieniędzy nie można było zarobić tam za miesiąc pracy.

Z Victoria Falls odebrał ich już kolega. Przywitał ich w charakterystycznej czerwonej koszulce z białym orłem. Do ośrodka misyjnego w Hwange mieli już tylko sto kilometrów.

Przyspieszony kurs Afryki

Na miejscu zastali komfortowe warunki. Oddzielne pokoje z łazienkami i klimatyzacją. Do tego afrykańskie akcenty – pająki i jaszczurki. O ciepłym przyjęciu jednak nie mogą mówić.

- Rzuciliśmy plecaki i pobiegliśmy grać w koszykówkę z dziećmi z oratorium – wspomina Maciej.

Dzieci przyjęły ich bardziej życzliwie niż pracownicy ośrodka misyjnego.
- Tak naprawdę nikt się nami nie interesował. Czuliśmy się niepotrzebni. Nie było dla nas pracy. Mieliśmy dwa tygodnie, żeby się zaaklimatyzować – stwierdza Ola. - Dopiero kiedy przyjechał ksiądz – Polak, zrobiło się sympatyczniej.

Po dwóch tygodnia rozpoczęli pracę. Ola prowadziła głównie popołudniowe zajęcia w oratorium. Po lekcjach w szkole przychodziły tam dzieci w wieku od 3 do 15 lat. Resztę czasu zapełniała sobie pracując w ośrodku misyjnym oraz w domu. Maciej został rzucony na głęboką wodę. Miał dwa tygodnie na opanowanie systemu nauczania informatyki w collegu, po czym zastąpił dotychczasową nauczycielkę. Po miesiącu przejęci przez niego studenci przystąpili do państwowego egzaminu.

- Nie wszystko, co sobie zaplanowaliśmy w Polsce, udało nam się zrealizować. Okazje się, że przyjeżdżając tam najpierw trzeba usiąść i patrzeć. I dopiero później można zacząć coś robić – podkreśla Ola. - Prawda jest taka, że nasze polskie pomysły nie pasują do ich rzeczywistości.

Kościaniacy szybko przekonali się, że jednym z podstawowych problemów jest poczucie czasu, a właściwie jego brak. To że miejscowi nosili na rękach zegarki, nie świadczyło o przywiązaniu do punktualności. Był to rodzaj ozdoby.

- Jeżeli mieliśmy zacząć zajęcia o ósmej, to równie dobrze mogło to być o wpół do dziewiątej. Jeżeli lekcja miała się skończyć o dwunastej, to mogło to być koło pierwszej – podsumowuje Maciej.

Przyspieszoną naukę Afryki zafundował im ksiądz pochodzący z Polski. Na początku nie mogli zrozumieć dlaczego neguje ich pomysłu już na wstępie.
- Mieliśmy jakiś pomysł, a on  mówił „nie”, bo to się nie sprawdzi – wyjaśnia Maciej.

Nauczył ich oceniać realnie sytuacje i myśleć zanim zacznie się coś robić. Długo tego nie rozumieli. Później dziękowali za lekcje.
    - Pełno jest takich historii. Mieliśmy pomysły, a nasz przełożony ksiądz mówił, że to nie wyjdzie. I tak naprawdę trzeba było dać mu wiarę, bo ma doświadczenie dwudziestopięcioletnie, a nie trzymiesięczne i głowę pełną pomysłów, które nie sprawdzają się w afrykańskich warunkach – przyznaje Ola. - O ambicjach nie ma mowy. Do Afrykańczyków  trzeba się dostosować i ocenić na ile są w stanie coś zrobić.

Jeden z pomysłów skazany na porażkę udało się jednak zorganizować. Kościaniacy wyposażyli szkolną bibliotekę. Przyjaciele z Polski przysłali im około 200 anglojęzycznych książek. 

Starszy brat, starsza siostra

- Skupiliśmy się na tym, żeby pomagać dzieciom – stwierdza wolontariuszka z Kościana.
I pomagali. Szkoła w ośrodku misyjnym była płatna. Ale jednocześnie była najtańszą w promieniu trzystu kilometrów i jedyną, w której prowadzony był college. Najbardziej związali się z dziećmi, które przychodziły do oratorium. Organizowali dla nich gry i zabawy. Byli jak starsze rodzeństwo. Misjonarze zabraniali przychodzić dzieciom w soboty i niedziele. Miał to być czas odpoczynku. Ale Maciej i Ola odwiedzali ich w domu, co nie było wcale takie oczywiste. Pomimo otwartości Afrykańczycy nie są skłonni zapraszać gości do domów.

- Młodsze dzieciaki po zajęciach w szkole szły trzy – cztery kilometry, żeby się pobawić. Przychodziły na dwie godziny. Na więcej księża nam nie pozwalali. Czasem dzieci zjawiały się już dwie godziny wcześniej – wspomina Maciej.

W soboty Ola z Maciejem pracowali w ośrodku misyjnym. Niedziele spędzali w parafii swoich podopiecznych.
- Pracowaliśmy dla parafii. Teraz już wiemy dlaczego księża są zmęczeni po niedzieli – wyjaśnia Maciej. - To nie  było naszym obowiązkiem. Ci ludzie byli dla nas, my chcieliśmy być dla nich.
- Całe serce tam zostawiliśmy – dodaje Ola. - Dzieci były tam tak samo niegrzeczne jak wszędzie. Biegały z wężami. Opiekowaliśmy się nimi jak rodzeństwem.

Odmienność zaskakuje

Do Zimbabwe trafili w okresie potężnego kryzysu i galopującej inflacji. Rząd nie mogąc zapłacić za druk pieniędzy wprowadził wielowalutowość. Do obiegu wprowadzono waluty z sąsiednich państw. W sklepach było pusto. Za sprowadzenie żywości z zagranicy trzeba było zapłacić podatek w wysokości stu procent wartości produktów.

- W każdym domu musi być odtwarzać DVD. Nawet jeśli czasem nie ma prądu – mówi Ola  o tym co najbardziej zaskoczyło ją w Zimbabwe. - Mają lepszy sprzęt niż my. Dobrze się ubierają. Myśleli, że przyjedziemy w super ciuchach. Było dla nich dziwne, że jesteśmy z Europy, a czegoś nie mamy. Dużą wagę przywiązują do tego, żeby się pokazać. A nawet jeśli coś się zepsuje, to stoi dalej.

Przywiązanie do rzeczy materialnych nie kłóci się jednak z otwartością na ludzi.
- Nigdy wcześniej nie spotkałem ludzi tak przyjaźnie nastawionych – mówi o swoich wrażeniach Maciej. - Ktoś może mnie nie znać, a stara się pomóc. W Polsce nie spotkałem się z czymś takim.

Kościaniacy wiedzieli, że duże miasta są bardzo rozwinięte. Szybko przekonali się, że również na prowincji obok biednych dzielnic, są wille z basenami. Nawet niezamożni czarnoskórzy, którzy posiadali dom, wynajmowali kucharkę i ogrodnika. Ale jeśli mieli basen, to zarośnięty. Domy najczęściej przejmowali od białych.

- Biali robią straszna krzywdę Afrykańczykom. Żeby tam pojechać, trzeba mieć pieniądze. Dla Brytyjczyka czy Amerykanina dwadzieścia czy pięćdziesiąt dolarów to nic. Rozdają pieniądze, a to jest powód szerzenia się żebractwa – uważa Maciej.

Trudno o zrozumienie

 - Gdy ludzie, którzy już tam byli twierdzili, że po powrocie nikt nie będzie nas rozumiał, nie wierzyliśmy. Teraz rozumiemy o czym mówili – stwierdza Maciej.
- Jedna Afryka, a dwie historie. Tak jakbyśmy wyjechali osobno – śmieje się Ola.

Niezrozumienie ze strony innych dopadło ich i w Zimbabwe, i w Polsce. Gdy w kraju opowiadają o rocznej pracy za granicą, pada pytanie ile zarobili.
 - W naszej kulturze trudno zrozumieć, że można coś zrobić za darmo – stwierdza Maciej.

Również w Zimbabwe ludziom trudno było zrozumieć, że za naprawę komputera nie chce pieniędzy. A kościaniak był serwisantem w promieniu ponad 300 kilometrów. Naprawiał komputery  misjonarzy, biskupów, arcybiskupów. O pomoc prosili go nawet policjanci.

- Ludzie często myślą, że pojechaliśmy na rok do Afryki pozwiedzać. To była normalna praca – dodaje Ola. - To jest cały rok przygotowań. Tak jak nie każdy może być na przykład policjantem czy lekarzem, tak samo nie każdy może wyjechać. Ale to nie jest kwestia jakichś super umiejętności, tylko chęci.
   
Jak w lustrze

Przyznają, że wyjazd ich zmienił. Inaczej parzą zwłaszcza na sprawy materialne. Przekonali się, że ludzie biedni są często bardziej szczęśliwi od tych, którzy mają wszystko. W Polsce nie odpowiada im ,,wyścig szczurów”. Teraz jeszcze goręcej będą zachęcać do udzielania się w wolontariacie.

- Wolontariat otwiera na drugiego człowieka. Przyczynia się do tego, że jesteśmy lepszymi ludźmi – przekonuje Ola. - Patrzymy na innych ludzi i oni są naszym lustrem. Tak jak my się do nich zwracamy, tak oni do nas się odnoszą. Warto spojrzeć w to lustro i zobaczyć jacy jesteśmy naprawdę.

Kościaniacy nadal będą wspierać działalność Ośrodka Salezjańskiego w Warszawie, który przekazuje pieniądze na misje w Afryce.

- Sprawdziliśmy to. Wiemy, że to jest dobre. Znamy tych księży. Wiemy, że to są dobrzy ludzie. Wiemy też jak trudno jest pomagać – podsumowuje Ola.

HANNA DANEL

GK 39/2009



Już głosowałeś!

Komentarze (3)

w dniu 01-10-2009 20:33:35 napisał:
zgłoś komentarz
×
Zgłaszasz poniższy komentarz:

Ciekawe, gratuluję odwagi.

Ciekawe, gratuluję odwagi.

w dniu 05-10-2009 20:10:54 napisał:
zgłoś komentarz
×
Zgłaszasz poniższy komentarz:

Tacy LUDZIU - to nasza duma, nasz skarb narodowy i nasza przyszłość

Tacy LUDZIU - to nasza duma, nasz skarb narodowy i nasza przyszłość

STOP HEJTOWI - PAMIĘTAJ - NIE JESTEŚ ANONIMOWY!
Jeśli zamierzasz kogoś bezpodstawnie pomówić, wiedz, że osobie pokrzywdzonej przysługuje prawo zgłoszenia tego faktu policji, której portal jest zobligowany wydać numer ip Twojego komputera: 13.59.100.205

Internauci piszący komentarze ponoszą za nie pełną odpowiedzialność karną i cywilną. Redakcja zastrzega sobie prawo do ingerowania w treść komentarzy lub ich całkowitego usuwania jeżeli: nie dotyczą one artykułu, są sprzeczne z zasadami współżycia społecznego, naruszają normy prawne lub obyczajowe.

Dodaj komentarz
Powrót do strony głównej
×

Dodaj wydarzenie

Wydarzenie zostanie opublikowane po zatwierdzeniu przez moderatora.

Dane do wiadomości redakcji
plik w formacie jpg, max 5 Mb
Zgłoszenie zostało wysłane - zostanie opublikowane po akceptacji administratora.
UWAGA: W przypadku imprez o charakterze komercyjnym zastrzegamy sobie prawo do publikacji po uzgodnieniu ze zgłaszającym opłaty za promowanie danego wydarzenia.